Moje ulubione sceny filmowe


Z okazji dnia dziecka, który to niestety przegapiłem, bo męczył mnie potworny kac, a poza tym jestem już stary więc rodzina przestała uwzględniać mnie podczas wszelkich korzyści związanych z 1 czerwca, postanowiłem sam zrobić sobie spóźniony o kilka dni prezent i zebrać do kupy swoje ulubione sceny filmowe, po czym obejrzeć je wszystkie na raz. Uczucie wspaniałe, polecam wszystkim. Przy okazji powstał ten oto ranking, a że ulubionych scen mam o wiele więcej niż 10, potraktujcie to zestawienie jako wstęp do serii, która będzie się od czasu do czasu pojawiać na facebookowym fanpejdżu. Zapraszam!
Tradycyjnie ostrzegam przed SPOILERAMI, których jest mnóstwo.

Trudno jest mi orzec jednoznacznie, która z ekranizacji komiksów jest moją ulubioną. W czołówce jest oczywiście trylogia "Batmana" według Nolana, "Avengers", ostatni "Kapitan Ameryka", "Kick-Ass" i oczywiście "Watchmen: Strażnicy". O ile wybór najbardziej lubianego przeze mnie tytułu z tego zestawienia byłby cholernie trudny, to nad ulubioną sceną długo zastanawiac się nie musiałem. Jest nią śmierć Komedianta, poprzedzona genialnie zmontowaną sceną walki z zaskakującym podkładem muzycznym. Kto tego filmu nie oglądał, ten mocno zgrzeszył.


Ja wiem, że ten film nie jest z najwyższej półki, mam świadomość tego jak płytka jest jego fabuła, a postacie drewniane. Mimo wszystko zakochałem się w jego klimacie, oryginalnym sposobie w jaki przedstawione są w nim wampiry, a przede wszystkim w zdjęciach i montażu. No obejrzyjcie tę scenę i powiedzcie, że czerwień krwi ukazana z lotu ptaka nie wygląda pięknie na tym błękitnym, nocnym śniegu. Połączenie krwi i śniegu to chyba moja słabość, bo podobne zachwyty piałem nad "Pozwól mi wejść" i "Fargo", więc albo to jakieś kolorowo patriotyczne zapędy, albo pora się leczyć.


Do tego filmu Bessona mam ogromną słabość, bo z reguły jestem osobą sentymentalną, a "Leon zawodowiec" przywołuje we mnie mnóstwo wspaniałych wspomnień. Dzisiaj, kiedy kino akcji pokazało już ucieczkę z budynku zwisając na jelitach swojego wroga ("Maczeta") i spokojne instruowanie porywanej do arabskiego burdelu córki, o tym na co ma zwrócić uwagę ("Uprowadzona"), końcowa scena ukazująca profesjonalizm i zimną krew Leona może wydać się nudna, to i tak na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako "prawie" perfect escape.


 

 

Choć wyrosłem już z potteromanii, ciągle lubię wracać do filmów o Hogwarcie i jego uczniach. Po raczej słabych sześciu ekranizacjach (wszyscy uważają, że część trzecia tj. "Harry Potter i Więzień Azkabanu" jest najlepiej nakręcona, z czym się kompletnie nie zgadzam, bo popsuła ona magiczny klimat zbudowany przez Columbus'a, zmieniając tę serię w jakieś dzięcięco-mroczne popłuczyny dla amerykańskich nastolatków. A to, że jest ciekawsza fabularnie od dwóch poprzednich odsłon, to już nie jest zasługa reżysera, tylko autorki książki) w końcu dostałem coś dobrego. Po raz pierwszy sceny spoza treści książki były na poziomie i nie psuły odbioru całej historii, a wręcz ją urozmaicały. Jedną z takich scen jest taniec Hermiony i Harry'ego, który z początku może wydawać się głupkowaty, ale w końcu uświadamia nam - dzieciakom wychowanym na tych książkach, że kończy się pewien etap w naszym życiu. Nasi papierowi przyjaciele już dorośli, pora przestać żyć marzeniami. Łezka się w oku kręci. I jeszcze ten Nick Cave. Cios poniżej pasa.



To najświeższy film tego zestawienia, ale nie mogłem postąpić inaczej, bo zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia (a od tamtej pory tych wejrzeń było już chyba z pięć). Choć najnowszy film Scorsese cały jest jedną wielką kompilacją moich ulubionych scen, musiałem wybrać jedną i padło na narkotykową ekstazę wywołaną metakwalonem, potocznie zwanym cytrynką. DiCaprio w najwyższej formie, idealnie smaczne poczucie humoru i piękne białe Lambo. Czego chcieć więcej?



Nie będę się rozpisywał na temat tej sceny, bo chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego jest tak wspaniała. Każdy fan filmowego postmodernizmu i współczesnego noir doceni jej kunszt, a ci którzy jeszcze tego nurtu nie znają, dostaną podręcznikowy przykład. W rolach głównych Michael Madsen, Kirk Baltz i Tim Roth.



"Spring Breakers" cenię za kilka rzeczy. Pierwszą z nich jest wspaniale przerysowana rola Jamesa Franco. Kolejnym plusem jest czarująca kolorystyka i niekomfortowy, zamknięty klimat w jakim utrzymuje nas reżyser przez cały seans. Jednak to czym film wygrał jest z pewnością kicz, którym zwiódł mniej doświadczonego widza, zniechęcając go do siebie, osiągając tym samym zamierzony cel. Scena wybrana przeze mnie idealnie oddaje klimat filmu i zrealizowana jest w genialny, współczesny sposób, lekko zahaczając nawet o filmowy pop art.



Nie przesadzę kiedy powiem, że ta scena to jedna z najbardziej wstrząsających i wzruszających rzeczy jakie przyszło mi oglądać w kinie (oczywiście w przenośni, bo "Króla Lwa" niestety w kinie nie widziałem). Disney zgotował dzieciakom przełomu lat '80 i '90 niemałą szkołę życia, wplatając w swój film wiele ponadczasowych metafor i niezapomnianych kwestii. Lubię wierzyć, że to właśnie dzięki takim filmom jak "Król Lew" i "Piękna i Bestia", w których nie było słodkich do porzygu księżniczek w zaczarowanych baletkach i kucyków srających tęczą, nasze pokolenie jest ostatnim ze zdrowym podejściem do świata i liczącym się z wartościami, które powoli umierają.



Z miejsca oświadczam, że pasjonatem wojska nie jestem, o historii wiem tyle co pokazali w kilku wojennych filmach, a broń trzymałem tylko grając w "Call of Duty". "Szeregowiec Ryan" to obraz, który wstrząsnął filmowym światem, obrócił go do góry nogami, powiesił za nogawki na wieszaku i zajebał mu drugie śniadanie. Stało się tak nie dlatego, że jest jakiś wyjątkowo mądry, mówiący o rzeczach, których wcześniej w kinie nie było. Nie. On po prostu pokazał jak wygląda wojna WIZUALNIE. Zdjęcia są doskonałe, efekty specjalne po dziś dzień wprawiają w zachwyt, a Amerykanie po raz kolejny zrobili sobie dobrze pod swoje własne zdjęcie. Spielberg i Hanks mają dożywotni powód do dumy.



Zwycięzcą jest przegadana scena (bo takie są najtrudniejsze), wyreżyserowana przez mojego mistrza Quentina Tarantino i odegrana przez Samuela L. Jacksona, który wtedy jeszcze był świetnym aktorem. Te 6 minut stało się filmową ikoną, zdobywając tytuł jednego z najlepszych dialogów w historii kina. Co tu dużo mówić, "Pulp Fiction" i pokaz czym kończy się brak lojalności wobec Marsellusa Wallace'a. 



Share on Google Plus

About Unknown

This is a short description in the author block about the author. You edit it by entering text in the "Biographical Info" field in the user admin panel.

0 komentarze:

Prześlij komentarz