Amerykańsko-koreańska mieszanka idealna


Jeśli miałbym wymieniać gatunki filmów, które podchodzą mi najmniej, na pewno byłby to horror, bo już dawno z nich wyrosłem i science-fiction, którego fenomenu nie do końca potrafię zrozumieć. A jak dostaję ich mieszankę, czyli horror sci-fi, to już całkiem czuję się jakbym dostał rózgę pod choinkę (o tym jak lewy jestem w tym klimacie, świadczy to, że podobał mi się "Prometeusz", który przez fanów gatunku został okrzyknięty dnem). Nie jest to mój klimat i staram się go za wszelką cenę unikać. Problem w tym, że w dzisiejszym kinie, co trzeci film to właśnie sci-fi, bardziej lub mniej odjechane, ale ciągle fikcyjne. Co prawda nie jest to twarda fikcja naukowa, której fanem nie jestem (oczywiście każdy gatunek, nawet ten ma swoje perełki jak choćby "Moon" z 2009 roku), a filmy rozrywkowe pełne kolorowych efektów specjalnych. 

Nieodłącznym tematem filmów w klimacie sci-fi jest postapokaliptyczny świat. Po sukcesie "Planety małp" w 1968 roku, nasza planeta po zagładzie nuklearnej, pogodowej lub jeszcze innym nieszczęściu, stała się ulubionym tematem reżyserów specjalizujących się w tym gatunku. Zwykle do produkcji tego typu podchodzę raczej sceptycznie, jednak w przypadku "Snowpiercera" było trochę inaczej, bo na stołku reżyserskim zasiadł nie Amerykanin, a Koreańczyk z krwi, kości i skośnych oczu, a kino koreańskie, choć ma tyle samo przeciwników co zwolenników i ciężko jednoznacznie stwierdzić czy jest dobre czy złe, ma jedną cechę pewną jak wpierdol na zabawie w obcej wsi - jest niezwykłe


Po bardzo ciekawym i charakterystycznym "The Host", Joon-ho Bong postanowił pójść w ślady swojego kolegi Chan-Wook Parka, czyli polecieć do Ameryki i nakręcić coś dla fabryki snów. Choć hollywoodzki debiut Parka został przyjęty raczej pozytywnie, wyraźnie widać było jak ograniczony i zagubiony był ten genialny reżyser wśród producentów popcornu. Z Bongiem jest trochę inaczej, bo "Snowpiercer" jest istną hybrydą amerykańsko-koreańską, gdzie zachowane są najlepsze cechy charakterystyczne dla kina obu kultur.

Film ukazuje Ziemię po nowej epoce lodowcowej. Praktycznie całe życie na planecie przestało istnieć, zakryte grubą warstwą lodu i śniegu. Jedynie mała grupa ocalałych skrywa się w nowoczesnym pociągu stworzonym przez legendarnego miliardera Wilforda, który jako jedyny przewidział apokalipsę. W pociągu panuje jednak surowy podział na klasy podróżujących. W ogonie gnieżdżą się jak wszy na cygańskim łonie ci, którzy do pociągu wskoczyli na gapę, bez jakichkolwiek środków do normalnego, higienicznego życia. Każdy kolejny wagon w stronę konduktora, zamieszkują wyższe klasy społeczne, przemocą utrzymujące porządek na niższych szczeblach. Po 17 latach życia w nieludzkich warunkach, mieszkańcy ostatnich wagonów postanawiają wszcząć bunt i przejąć władzę nad pociągiem.


Oglądając "Snowpiercera", od razu rzuca nam się w oczy, że film jest jedną wielką metaforą dzisiejszego świata. Przerysowane postacie, kolejne zdarzenia i odkrywane zasady funkcjonowania pociągu, obrazują i wyśmiewają to wszystko w czym na co dzień uczestniczymy, ale nauczyliśmy się nie zwracać już na to uwagi. Mało tego. Bong nafaszerował cały obraz wieloma odniesieniami do dość kontrowersyjnych sytuacji z historii politycznej świata, jak i nawiązaniami do najbardziej znanych teorii spiskowych, co można wyłapać posiadając podstawową wiedzę w danym zakresie i zaglądając trochę pod scenariuszową kołdrę oglądając film. 

Jeśli chodzi o sprawy techniczne, wszystko tu ze sobą współgra. Szaro-gówniana kolorystyka spełnia swoją rolę i odpycha nas, a w niektórych momentach podświadomie czujemy nawet smród bijący od brudnych i zaniedbanych bohaterów. Jeśli miałbym się czegoś czepiać, to jedynie animacji komputerowej pociągu i krajobrazów, które na kolana nie powalają, ale też nie są w całym filmie najważniejsze, więc spokojnie można upodabniając się do koreańskiego reżysera przymknąć na nie oko. Na wielki plus, zaliczyć trzeba wspaniałe wykorzystanie przestrzeni wagonów pociągowych. Kiedy trzeba jest przytłaczająco, a w odpowiednich sytuacjach kamera ukazuje nam swobodę. Bardzo udany zabieg.


Jak już mówiłem, Bong odrzucił wszystko co złe w amerykańskim kinie, zapychając to akcentami koreańskimi. Tak o to mamy mieszankę wspaniale dobranych aktorów, zaczynając od Chrisa Evansa w roli głównej, przez Kang-ho Songa jako genialnego inżyniera-ćpuna i komicznie przekoloryzowaną Tildę Swinton, na Edzie Harrisie wcielającym się we władcę nowego świata kończąc. Jako przypieczętowanie amerykańsko-koreańskiego miksu, Bong umieszcza w swoim najnowszym filmie scenę walki biednej społeczności z pociągowymi służbami porządkowymi, która jest żywcem wyjęta z dwóch filmów: "300" made in USA i "Oldboy" 한국 제 (made in Korea).

Dzięki wtopieniu wielu życiowych metafor do scenariusza widowiskowego filmu science-fiction, Bongowi udało się stworzyć produkt uniwersalny. Możemy go oglądać jako trzymający w napięciu film, który z przymrużeniem oka opowiada historie ludzi walczących o przetrwanie, lub zaglądając trochę głębiej, rozkoszować się znakomicie przedstawionymi przemyśleniami nad porządkiem świata i ludzką naturą, przeżywając razem z bohaterami dylemat istnienia, kiedy życie przestaje mieć sens.


TYTUŁ: Snowpiercer: Arka Przyszłości
REŻYSERIA: Joon-ho Bong
OBSADA: Chris Evans, Tilda Swinton, Ed Harris, Kang-ho Song
ROK PRODUKCJI: 2013
Share on Google Plus

About Unknown

This is a short description in the author block about the author. You edit it by entering text in the "Biographical Info" field in the user admin panel.

1 komentarze:

  1. "Prometheus" jest zajebisty i każdy fan hard sf go doceni, więc nie ma co pierd...ć :). Napisałeś bardzo dobrą recenzję. Oprócz wspomnianego "Hosta", polecam oczywiście pozostałe jego filmy. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń