Najbardziej przeceniane filmy


Po kilku tygodniach zastanawiania się, w końcu postanowiłem opublikować ten ranking. Decyzja nie była łatwa, bo prawdopodobnie narażam się nim na spory hejt - konstruktywny i ten bardziej pyskaty. W końcu neguje wielkość pozycji filmowych, uznawanych przez znakomite grono widzów za nie lada arcydzieła X muzy. Żeby nie wyjść na zwykłego trolla (którym zazwyczaj jestem, ale dziś postaram się być w miarę poważny), spróbuję wytłumaczyć dlaczego dziwi mnie popularność i wysoka ocena zestawionych przeze mnie produkcji. Zatem przygotujcie swoje nerwy i komentarze, że gówno się znam na kinie, bo właśnie startujemy!


Na początek, zeszłoroczny hit Davida Finchera, czyli "Zaginiona dziewczyna" na podstawie prozy Gillian Flynn. Problem tego filmu jest taki, że został po prostu w okrutny sposób przereklamowany. No bo on przecież nie jest jakiś zły. To całkiem niezłe kino, dość inteligentnie poprowadzony kryminał, no ale po tych wszystkich spotach, reklamach i wywiadach z reżyserem, oczekiwałem jakiegoś hitu na miarę "Siedem". Co dostałem? Przewidywalną historię, opowiedzianą w ciekawy sposób, z uroczą Rosamund Pike i sztywnym jak betonowy kloc Affleckiem. Nie żałuję, że obejrzałem, ale oczekiwałem czegoś znacznie więcej.



Żeby nie było - rozumiem, że to taki powrót do konwencji kina niemego, hołd w kierunku jego twórców itd. Ja to wszystko czaje, tylko pytam się po co? Jeśli chciałbym obejrzeć film niemy, to sięgnąłbym po jakąś produkcje z 1914 roku i moja potrzeba shipsteryzowania się zostałaby zaspokojona. Wbrew pozorom jestem wielkim fanem zabawy konwencją (jak np. robi to Wes Anderson), ale tylko wtedy, kiedy zrobione jest to ze smakiem, lub z naprawdę zadziwiającą jakością artystyczną, a "Artysta" nie prezentuje żadnej z tych cech. Podobnie było z resztą w przypadku "Księżniczki i żaby" - nie wystarczy odgrzać starej technologii, żeby zrobić coś dobrego. No, ale jak widać dla wielu osób był to uczciwy układ.



Ten tytuł znalazł się na liście, choć uważam, że jest naprawdę dobrym filmem, aczkolwiek nie do końca rozumiem tak zaciekłej fascynacji nim. Toż to zwykła historia o przerysowanie romantycznej miłości, jakich pełno wśród wytworów szeroko pojętej kultury. Może gdybym nie miał fiuta między nogami, odbierałbym ten film bardziej emocjonalnie - w końcu to kobiety robią z niego obraz kultowy na miarę "Gwiezdnych wojen". A bo Gosling, a bo łódką płyną, a bo dom zbudował i w deszczu się całują. Nie wiem, nie rozumiem, nawet nie próbuję.



Jadąc po ekranizacjach powieści Sparksa, grzech byłoby nie wspomnieć o tandetnej "Szkole uczuć". Kolejna opowieść o miłości, która nie zna granic, wszystko zwycięży i blablablabla. Film stał się kultowy wśród nastolatek, a każda telewizja puszcza go bez opamiętania w niedzielne południa, zatruwając rodzinny obiad gorzej niż familiada. Pamiętam, że nawet katechetka puszczała nam to coś z VHSu, na gimnazjalnych (lub licealnych - pamięć w tym miejscu zawodzi) lekcjach religii, jako przykład pięknego uczucia. Serio? Moim zdaniem ten film wciska młodym dziewczynom gówniany zarys przeidealizowanego związku, który nie ma szans w prawdziwym świecie. A później nie dawały się macać na wycieczkach, bo czekały na Landona. Pieprz się, Sparks.



Ta pozycja boli mnie najbardziej. Tyle lat czekałem na ten film, a tu co? Gówno. Dosłownie. Jako mały fan Nolana, oczarowany batmanami, zafascynowany "Memento", zakochany w "Incepcji", przeglądałem materiały promujące, śledziłem wszelkie newsy i zapowiedzi na temat nowego projektu Anglika, a gdy dowiedziałem się, że zabiera się za kosmos, to już w ogóle byłem podjarany. Niestety wyszło jak wyszło. Choć wizualnie i stylistycznie było lepiej niż dobrze, to cała nadęta historia, niepotrzebna wyniosłość i głupoty scenariuszowe doszczętnie ten film zrujnowały. Nolan zebrał wszystkie jego zdaniem fajne rzeczy z dobrze znanych dzieł filmowych, wrzucił je do jednego garnka i stworzył taki artystyczny bigos. Problem w tym, że zapomniał dodać najważniejszego składnika - kapusty, która w mojej wspaniałej, gastronomicznej metaforze symbolizuje logikę, odgrywającą bardzo ważną rolę w jego poprzednich filmach. Bo choć pełno w nich fantastyki i rzeczy niestworzonych, to cały ich mechanizm był od początku do końca poukładany i sprawiał wrażenie realnego i przede wszystkim logicznie działającego. W "Interstellar" tego zabrakło, ale nie przeszkodziło to naiwnym widzom jarać się tym filmem jak marzanna na wiosnę. Ja się nie nabrałem i jeśli tak ma wyglądać przyszła twórczość pana Christophera, to moja ukochana "Incepcja" już do końca świata pozostanie jego opus magnum. W sumie to się nawet cieszę.



I kolejna ofiara wyolbrzymionej kampanii reklamowej. Cameron znany jest z tego, że ma w sobie trochę ruskiej krwi - wszystko co zrobi musi być bolszoje i prekrasne. Wokół "Avatara" stworzył swoistą legendę, w końcu pracował nad tym filmem 14 lat, bo czekał na odpowiednią technologię itd. Ostatecznie nakręcił kolorową bajkę, która rzeczywiście urzeka wizualnie, ale tylko wtedy gdy oglądamy ją na wielkim, kinowym ekranie z okularami do trójwymiaru na nosie. Opowieść o niebieskich kosmitach, odtworzona z taniego nośnika DVD, staje się najzwyklejszą w świecie animacją z durną i oklepaną fabułą. Aż nie mogę uwierzyć, że są na świecie ludzie zakochani w tym filmie, którzy dają dzieciom na imię Pandora, a gdy doskwiera im samotność, marszczą sobie pod zdjęcie Neytiri. Serio, wystarczyło 10 minut na forum poświęconym "Avatarowi", abym był gotów wydłubać sobie oczy łyżeczką do herbaty.



"Prawo zemsty" to ulubiony film wszystkich sebastianów, w którym nie gra Vin Diesel i Jason Statham. Nawet nie wiem co o nim napisać, po prostu jego chujowość mówi sama za siebie. Gerard Butler jako samozwańczy mściciel, buntownik wobec luk prawnych i pogromca skorumpowanych władz i sądów, zatracający się w swoim gniewie to chyba najwięcej ile potrafią załapać osiedlowi kinomaniacy jeśli chodzi o fabularną głębię, stąd taka popularność tego badziewia. I jeszcze to żenujące zakończenie... Nigdy więcej.



Kto mnie zna ten wie, że nie uznaję horrorów. Ten gatunek jest zarezerwowany dla kina klasy B i nie ważne jak duży film ma budżet i wzbudzającą respekt obsadę - zawsze jest żałośnie śmieszny. Nigdy nie zrozumiem jak można bać się skrzypiących drzwi, huśtawki poruszanej wiatrem, albo porcelanowej lalki. A te zjebane, białe mordy wyskakujące nagle przed obiektyw kamery to już w ogóle parodia parodii. Ja rozumiem, że niektórzy mają dość słabe nerwy i szare, puste domy powodują u nich niepokój - ja też mam swoje lęki, ale nigdy jeszcze nie bałem się oglądając film. Serio. Lęk to ja odczuwam kiedy muszę w środku nocy iść przejściem podziemnym pełnym ćpunów, albo jak pędzi na mnie tir z zepsutymi hamulcami. Odczuwanie strachu, siedząc w fotelu, w cieplutkiej i kolorowej sali kinowej to dla mnie jakaś abstrakcja. Wszyscy moi idole i znajomi tak bardzo chwalili "Obecność", że zdecydowałem poświęcić się i ją obejrzeć. Efekt - zmarnowane 2 godziny życia.



Od razu mówię, że "Nietykalni" to bardzo dobrze nakręcony i świetnie zagrany film, który przyjemnie się ogląda. Takie soczyste 7 rolek w mojej kiblowej skali ocen. Dlaczego więc znalazł się w tym rankingu i to na tak wysokim miejscu? No bo wszechobecne uznawanie go za arcydzieło to moim zdaniem ogromne nieporozumienie. Przecież to wbrew pozorom banalna, jednotorowa historia o krzyżujących się drogach ludzi z różnych światów i zwykła przypowieść o przyjaźni bez granic. Czy to wystarczy na miano najlepszego filmu wszechczasów? No chyba nie.



A zwycięzcą jest film, którego fenomenu nie zrozumiem nigdy. Darabont po wspaniałych "Skazanych na Shawshank" wziął się za ekranizację kolejnej niedreszczowcowej powieści Kinga, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wykorzystał wszystko co miał najlepsze w swoim kinowym debiucie. A może to wina samego autora książkowego pierwowzoru? Przyznam, że nigdy nie czytałem "Zielonej mili", ale King znany jest mi z raczej beznadziejnych horrorów, więc może po prostu ciężko było przedstawić tę historię w lepszym świetle na srebrnym ekranie. Nie wiem. Największym problemem jest jednak to, że ten film osiągnął tak ogromny sukces. Absolutnie wszyscy moi znajomi uznają go za co najmniej wybitny, a to przecież jakiś żart. A może to ja jestem jakiś rozstrojony? Historii o uzdrawiającym poprzez rzyganie muchami, wielkim murzynie nie kupuję, a i drugiego dna w tym wszystkim jakoś nie widzę. Były lepsze filmy o prześladowaniu rasowym. Fuj.



A czy wy macie swoją prywatną listę filmów, których sukces jest waszym zdaniem niezasłużony?
Share on Google Plus

About Unknown

This is a short description in the author block about the author. You edit it by entering text in the "Biographical Info" field in the user admin panel.

1 komentarze:

  1. W pełni zgadzam się co do "Obecności". Typowy mdły średniak, na którego szkoda czasu. Z resztą przez ostatnie lata jedyny film o opętaniach, który był naprawdę niezły to "Atticus Institute", reszta to typowe kopiuj/wklej od którego kurczą się jaja.

    OdpowiedzUsuń