Coraz bliżej kina




Ciężko mi powiedzieć od ilu lat jestem całkowicie sprawie oddanym kinomaniakiem. Oglądam 3-4 filmy tygodniowo, a i tak najlepszy okres (kiedy było ich nawet kilkanaście) jest już za mną. Przy takim nawale materiału normalnym jest, że ogląda się rzeczy lepsze i gorsze z przewagą tych drugich, bo czasy, kiedy mogłem wybierać tylko to co dobre i nadrabiać braki z lat, w których nie powstał jeszcze nawet alkohol po którym mnie spłodzono dawno minęły, a wszystko co najlepsze już widziałem. Do tego współczesne kino ambitnością i zaskakująca treścią nie grzeszy, choć trzeba przyznać, że spokojnie można znaleźć kilka perełek każdego roku.

W pewnym momencie mojego życia filmy przestały mi wystarczać. Coraz modniejsze stawało się wśród społeczności internetowych cytowanie swoich ulubionych bohaterów serialowych, więc nie mogłem zostać w tyle i zabrałem się za oglądanie odcinkowców, choć wcześniej podchodziłem do nich ostrożnie jak do petardy wciśniętej w gówno. Pierwszy był "Dexter", później "Czysta krew", "Herosi", "Prison Break"... W końcu zacząłem nadrabiać kultowe klasyki jak "Twin Peaks" i skończyło się tym, że dziś oglądam jakieś 20 seriali jednocześnie i jestem nie tylko kinomaniakiem, ale też serialomaniakiem.

Seriale stały się na tyle popularne, że powstają ich dziesiątki każdego roku. Jedne się przyjmują, inne nie. Wciąż jednak przegrywają popularnością i zarobkami z filmami kinowymi, choć nad tym co prezentuje się lepiej jakościowo można by śmiało dyskutować. Oczywiście, jeśli miałbym wybierać między filmem a serialem, zawsze wybiorę film, ale kiedy popatrzymy na taką "Grę o tron"... Słabszy miłośnik kina by pewnie uległ pokusie i przechylił szalę zwycięstwa w stronę seriali.

Prawda jest taka, że nie możemy porównywać serialu z filmem, bo różnią się one praktycznie wszystkim. Autor pełnometrażówki, musi w dwie godziny opowiedzieć nam całą historię, zmieścić wszystkie wątki i oczarować zdjęciami. Twórca serialu rozkłada fabułę na około 10 godzin i przez ten czas musi utrzymać akcję, nie zanudzić widza i podzielić go na epizody tak, aby zaskakiwał za każdym razem. Jedno i drugie jest trudne jak wkładanie butów po pijaku, ale na szczęście są tacy, którym idzie to wyśmienicie.

Mimo wszelkich różnic między serialami a filmami, można ostatnio zauważyć pewną próbę przenikania się tych dwóch światów. Kiedyś aktorzy serialowi dogorywali w swoim telewizyjnym show do końca kariery, po czym żyli skromnie z tantiemów. Niektórym szczęściarzom udało się jednak wejść do świata kina (Jennifer Aniston, Bruce Willis, Ashton Kutcher, George Clooney) co było wtedy dla aktora serialowego niebywałym sukcesem, darem z niebios i obietnicą lepszego jutra, zupełnie jak amerykańska wiza dla Polaka. Podobnie było z autorami seriali. Znakomite grono reżyserów i scenarzystów z Hollywood, zaczynało swoje kariery w telewizji. 

Dziś seriale niosą ze sobą obietnicę ogromnej popularności, korzyści finansowe i są na tak wysokim poziomie fabularnym, artystycznym i wizualnym, że dzieje się zupełnie odwrotnie niż kilkanaście lat temu - to autorzy z Fabryki snów chcą kręcić seriale dla telewizji, a największe gwiazdy filmowe pojawiają się w szlagierowych tytułach znanych stacji. 


Jednym z pierwszych aktorów hollywoodzkich na małym ekranie był Kiefer Sutherland w kultowym już "24 godziny". Była to znakomita decyzja z obustronną korzyścią, bo jego kariera przeżywała wtedy gorsze chwile i o propozycje filmowe było ciężko, a dla telewizyjnego serialu jego nazwisko było magnesem na widza. Aktualnie, w serialach możemy zobaczyć takich aktorów jak Kevin Bacon ("The following"), Kevin Spacey ("House of cards"), Mathew McConaughey czy Woody Harrelson (obydwaj w "True detective"), a za reżyserię biorą się tacy mistrzowie jak choćby David Fincher ("House of cards"). Świadczy to nie tylko o tym, że w telewizji dzisiaj tez można zarobić kupę kasy. W telewizji, autorzy mają szersze pole do popisu. I wcale nie chodzi o czas. W grę wchodzi wartość artystyczna. Steven Soderbergh ("Ocean's Eleven: Ryzykowna gra"), po nakręceniu dla HBO "Wielkiego Liberace" zapowiedział, że przenosi się na stałe na mały ekran, gdyż tam może więcej przekazać jako artysta. Ciekaw jestem ilu jeszcze pójdzie tą drogą - jak mawiał król Dezmod wycierając gówno z podeszwy buta.


 Jak widać granica pomiędzy światem telewizyjnym a kinowym zaciera się jak grubas w pachwinach. Powstają filmy na podstawie seriali i seriale na podstawie filmów. Coraz więcej książek przenosi się na ekran w postaci miniseriali (którym niedługo poświęcę oddzielny tekst), bo pozwalają one na dokładniejszy transfer fabuły. Myślę jednak, że prędko nie dojdzie do całkowitego zatarcia tej granicy, bo jeszcze długo nie obejrzymy premiery kinowej w kapciach, drapiąc się po jajach na własnej kanapie, a nowego odcinka ulubionego serialu w pachnącej popcornem sali kinowej. I niech tak zostanie.
Share on Google Plus

About Unknown

This is a short description in the author block about the author. You edit it by entering text in the "Biographical Info" field in the user admin panel.

2 komentarze:

  1. Ostatnio mam wrażenie, że seriale zaczynają dominować nad filmami. Ludzie coraz chętniej wybierają historie opowiadane w odcinkach, często krótkich, 20-minutowych. Niekiedy to wydaje się lepsze. Łatwiej znaleźć czas na jeden odcinek niż 2-godzinny film. Choć zazwyczaj nie kończy się na jednym odcinku, tylko kilku. ;p Kiedyś nie oglądałam zbytnio seriali, pojedyncze odcinki. W sumie podobnie jak Ty - zaczęłam oglądać, by nie być w tyle, gdy znajomi wspominali scenki z poszczególnych odcinków. Nadal wolę filmy, oglądam raptem 3 seriale na raz. Podziwiam te Twoje 20 jednocześnie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na szczęście (dla moich obowiązków) i nieszczęście (dla mojego fanatyzmu serialowego) są jeszcze przerwy między sezonowe, dlatego z 20 seriali jednocześnie robi się 8 ;)

    OdpowiedzUsuń