
Mamy początek 2014 roku, zatem nadszedł czas podsumowań i
odznaczeń dla najważniejszych i najlepszych filmowych produktów minionego roku.
Złote Globy już rozdane, moim zdaniem słusznie, bez większych zaskoczeń i
marudzenia. Jednak mimo wielu wspólnych mianowników, Globy znacznie różnią się
od Oscarów, nie zawsze się pokrywają i czasem są bardziej sprawiedliwe, ale
jednak to ciągle Oscary są tą najbardziej prestiżową nagrodą w świecie komercyjnego
kina, choć mam wrażenie, że powoli zaczyna się to zmieniać. Bardzo powoli, ale
zawsze coś.
Dziś przyjrzę się blizej oscarowym nominacjom, podzielę się
z wami swoim zdaniem na ten temat i podam zarówno swoje typy jak i tytuły,
które moim zdaniem powinny zgarnąć statuetkę. Ograniczę się jednak do ośmiu
głównych kategorii (Najlepszy film, Najlepszy aktor pierwszoplanowy, Najlepsza
aktorka pierwszoplanowa, Najlepszy aktor drugoplanowy, Najlepsza aktorka
drugoplanowa, Najlepszy reżyser, Najlepszy scenariusz oryginalny, Najlepszy
scenariusz adaptowany), bo podejrzewam, że pozostałe gówno was obchodzą.
David O. Russell to już wyrobiona hollywoodzka marka. Choć
nie ma filmografii rozpiętej jak dekolt Amy Adams, skrupulatnie od 10 lat kręci
filmy zgarniające ważne filmowe nagrody. Jednak najlepsze w jego pracy jest nastawienie do aktorów. Nie wiem co on z nimi robi, czym ich faszeruje, albo
czym im grozi, ale nawet gwiazdy ze średnią formą, grają u niego doskonale.
Jako jeden z nielicznych, filmowych dyrygentów potrafi sprawić, że znani raczej
z indywidualności aktorzy zaczynają ze sobą współgrać, tworząc figurę aktorsko
idealną. Najnowszy film Russela opowiada historię Irvinga Rosenfelda, który w
duecie ze swoją kochanką świetnie wykorzystuje słaby stan amerykańskiej
gospodarki, zaczynając nabierać ludzi, wyciągając od nich pieniądze na
nieistniejące inwestycje. Kiedy wpadają w ręce głodnego rozgłosu agenta FBI,
zaczynają ryzykowną współpracę mającą na celu pogrążenie najbardziej wpływowych
ludzi w stanie Nowy Jork.
W „American Hustle” kazdy chce oszukać każdego, istny wyścig
kłamców, okraszony charakterystycznymi dla lat ’80 kostiumami, kiczowatymi
fryzurami i wciągającym klimatem disco. Choć męska cześć obsady okryta jest
antyprzystojną charakteryzacją i u pań wywoła bardziej ryk śmiechu niż jęk
rozkoszy, to faceci lepiej żeby podczas seansu trzymali płaszcz na kolanach,
żeby w razie potrzeby co nieco ukryć. Panie w tym filmie wyglądają zjawiskowo,
a ich dekolty sięgają ziemi. "American Hustle" warto zobaczyć choćby z tego powodu.
Co do „Grawitacji” mam mieszane uczucia z mocną przewagą
tych pozytywnych. Nakręcił ją Alfonso Cuaron – Meksykanin, który wyjechał do
stanów kręcić filmy i wychodzi mu to całkiem nieźle, a „Grawitacja"
właśnie, to z pewnością jego najlepsze jak do tej pory dzieło i bilet do kolejnych
wysokobudżetowych produkcji, bo przez długi czas trzymała się na szczycie listy
box office.
Fabuła przedstawia się dość banalnie – grupa astronautów
naprawia satelitę gdzieś w kosmosie gdy nagle atakują ich odłamki innej,
rozpieprzonej jak paczka dropsów. W efekcie zderzenia, Sandra Bullock zostaje
sama w kosmosie i musi zrobić wszystko, żeby jakoś wrócić na Ziemię, a nie
będzie to łatwe.
Przez chwilę akcja jest wartka jak strumień sików po sześciu
piwach i utrzymuje napięcie jak dresiarz do zdjęcia, kiedy na początku filmu
obrzucani jesteśmy odłamkami kosmicznego żelastwa, a jakoś trzeba stamtąd
uciec. Tylko gdzie uciekać w kosmosie? No właśnie. Dlatego warto obejrzeć „Grawitację”.
Efekty specjalne w tym filmie to coś czego jeszcze w kinie
nie było i pewnie długo jeszcze nie będzie. Cameron może sobie kręcić i 20
takich bajek jak „Avatar”, a i tak może meksykańskiemu Cuaron'owi co najwyżej
wypolerować Cojones. „Grawitacja” to chyba pierwszy film 3d, na którym czułem,
że bez trójwymiaru film rzeczywiście traci na jakości. Wizualny majstersztyk.
Nie zdziwcie się jeśli na seansie pociekną wam łzy. Nie dlatego, że film
wzrusza. Po prostu wasze oczy mogą poszczać się z radości.
Byłby to film prawie idealny gdyby Cuaron zostawił go w
spokoju i pozwolił mu być wspaniałym, niegłupim kinem rozrywkowym, zamiast
umieszczać w nim na siłę przesłania i metafory, które są potwornie banalne i
oklepane jak mata po walce Najmana. Obniża to ocenę, bo przeszkadza trochę w
odbiorze, przynajmniej tym myślącym widzom.
Zaraz po premierze filmu Greengrass’a, który to specjalizuje
się w kręceniu historii opartych na faktach, wzniosły się krzyki oburzenia
jakoby ten przedstawiał postać kapitana Richard’a Phillips’a jako bohatera, co
jest ponoć wielką bujdą. Nie wiem co jest prawdą, a co nie, ale wiem, że
Greengrass nakręcił kawał dobrego i inteligentnego thrillera.
Tytułowy Kapitan Phillips płynie kontenerowcem przez niebezpieczne
wody Somalii. Podejmuje ryzyko, które skutkuje wtargnięciem piratów na statek.
Kapitan musi użyć wszystkich możliwych środków, żeby w oczekiwaniu na ratunek,
pozbyć się niechcianych gości.
Najlepsze w tym filmie jest to, że znamy zakończenie (w
końcu jest oparty na faktach), a mimo wszystko denerwujemy się kiedy potyka się
noga któremuś z bohaterów. Piraci w tym filmie nie są groźnymi, umięśnionymi
brodaczami z hakiem zamiast dłoni. Są to wychudzeni murzyni z pilną potrzebą
wizyty u ortodonty, a ich jedynym atrybutem władczym są zardzewiałe karabiny
AK-47. Reżyser wykonuje ciekawy zabieg ukazania nam obydwu stron konfliktu,
dzięki czemu w pewnym stopniu rozumiemy działania napastników, a czasem nawet
im współczujemy. Sam kapitan, oczarowuje nas spokojem i utrzymaniem zimnej krwi
w sytuacjach podbramkowych. Jeśli prawdziwy Phillips był taki naprawdę, to jego
jaja pewnie są widoczne z kosmosu.
Film jest nakręcony bardzo realnie. Każda morska fala
odbijająca się od łodzi piratów wzbudza w nas zaniepokojenie, a praca
amerykańskiego wojska niekontrolowany podziw. Jedynym mankamentem jest moim
zdaniem aktorstwo, które jest na poziomie sobotnich hitów w TV Puls. Oczywiście
oprócz Tom’a Hanks’a, który odegrał rolę Phillipsa fenomenalnie, zwłaszcza w
końcówce.
Taka już oscarowa tradycja, że wśród nominowanych filmów,
musi być jeden taki z niskim budżetem, o którym nikt nie słyszał, w którym nie
ma żadnych znanych nazwisk, a najlepiej jeszcze, żeby był czarno-biały. To
chyba tak trochę na pohybel komercji, żeby pokazać jak to dla akademii nie
liczą sie pieniądze i wpływy. Świetny sposób na zamaskowanie czegoś o czym
wszyscy wiedzą. No i mamy w tym roku „Nebraskę” autorstwa Alexandra Payne’a,
który był już nominowany do Oscara za świetnych „Spadkobierców” z Georg’em
Clooney’em. I tym razem Payne ma szansę zgarnąć statuetkę w głównej kategorii,
choć stwierdzenie „ma szansę” jest bardziej grzecznościowe niż realne.
„Nebraska” to klasyczny film drogi. Głównymi bohaterami są
ojciec i syn, którzy wyjeżdżają w podróż do tytułowego stanu, odebrać milion
dolarów, który rzekomo wygrali. Syn podchodzi do tego sceptycznie, świadom, że
to oszustwo i naciągana reklama jakiejś małej, wiejskiej loterii, ale dla
świętego spokoju wsiada w samochód z ojcem alkoholikiem, odwiedzając po drodze
rodzinne strony, poznając historię młodości swoich rodziców i prawdziwą twarz
krewnych.
Sam nie wiem co mam o tym myśleć – jak mawiał król Dezmod
przyłapany na oszukiwaniu w karty. Z
jednej strony nie jest to jakiś głupi film, czy nadęta i nudna opowiastka
egzystencjalna. To całkiem przyzwoite kino, przyciągające swoją prostotą w
dobie nafaszerowanych kolorami i wybuchami blockbusterów. Nie jest jednak aż
tak dobry aby umieścić go w 9 najlepszych filmach minionego roku. Szkoda, bo na
jego miejscu mógłby być „Wyścig”, lub chociażby „Blue Jasmine”.
„Ona” to najsubtelniejszy film science-fiction jaki widziałem.
Wszystko jest w nim tak delikatne, czułe i wzruszające, że można by go porównać
do małego kotka. Piękna architektura przedstawionego świata, kostiumy,
zdjęcia... nawet wąsy głównego bohatera chciałoby się pogłaskać. Spike Jonze
swoim najnowszym filmem sprawia, że nawet największy twardziel stanie się na
chwilę wrażliwy na uczucia innych.
Młody pisarz Theodore, świeżo po rozpadzie małżeństwa zmienia
swój stary system operacyjny na najnowszą technologię wyposażoną w sztuczną
inteligencję. Samantha – głos zamknięty w komputerze towarzyszy mu w każdej
chwili. Po pewnym czasie ich relacja zamienia się w przyjaźń, a później w coś
więcej.
Bez dwóch zdań najmocniejszym punktem tego filmu jest
Joaquin Phoenix, odtwórca głównej roli. Nie wyobrażam sobie w tym miejscu
nikogo innego, a sam Phoenix pokazuje całemu filmowemu światu, że jeszcze nie
postawił kropki nad i, jeśli chodzi o jego karierę. Na drugim planie Amy Adams,
którą ciężko poznać będąc po seansie „American Hustle”. Aktorka potwierdza, że
jest plastyczna i żadna rola jej niestraszna.
Myślę, że jest to ważny film, zwłaszcza dla dzisiejszego
pokolenia. Opowiada o gorzkiej samotności, niezrozumieniu i o świecie, w którym
zacierają się granice między rzeczami prawdziwymi, a tymi wirtualnymi.
Przypomina nam o tym, że niektórych elementów nie da się i nigdy nie będzie dało
się zastąpić. Być może jest to moment, w którym warto się zastanowić co jest
nam bliższe – ludzie czy maszyny od których jesteśmy uzależnieni.
Chyba wróciła moda na kino drogi (a może tak naprawdę nigdy
się nie skończyła), bo widziałem w tym roku już trzy filmy w tej tematyce,
każdy był na swój sposób dobry, ale „Tajemnica Filomeny” z Judi Dench jest z
pewnością najlepsza. Pomimo tego, że sprawia wrażenie filmu dla naszych mam,
ogląda się go naprawdę przyjemnie. Klimat Anglii późnych lat ’90 wyczuwalny
jest już od pierwszych minut za sprawą muzyki, ujęć kamery i kolorystyki. Mimo, że film jest amerykański, każdy fan
kina angielskiego wyjdzie z seansu zadowolony.
„Tajemnica Filomeny” to przeniesiona na srebrny ekran
historia Philomeny Lee, która w młodości zmuszona była oddać nowo narodzone
dziecko do adopcji. Po 50 latach postanawia to dziecko odnaleźć, a pomaga jej w
tym dziennikarz, który właśnie stracił pracę.
Temat jest mocno kontrowersyjny i bardzo na czasie, dlatego
też podejrzewam, że film odniesie spory sukces finansowy. Myślę, że zasłużenie,
bo choć na pierwszy rzut oka sceptycy i konserwatyści mogą czuć się zażenowani,
to warto jednak poznać historię dokładniej i przyjrzeć się wszystkiemu z
drugiej strony.
Reżyser Stephen Frears, który ostatnim razem potknął się o
własne jaja kręcąc fatalny „Żądze i pieniądze” (idealny przykład na to, że
nawet jak ma się wypasione gwiazdy w obsadzie to trzeba jeszcze umieć nimi
pokierować), tym razem pokazuje, że nie jest jeszcze spalony. Z dokładnością chemika
zmieszał humor ze wzruszeniem, co zaowocowało naprawdę ciekawym filmem. Pomogła
mu w tym sukcesie świetna Judi Dench, która niestety trafiła w tym roku na
ciężkie rywalki w walce o statuetkę i szanse na nią ma raczej zerowe.
O tym, że pokocham ten film wiedziałem już po pierwszej jego
zapowiedzi. Jest w nim wszystko czego oczekuję – świetny scenariusz, zapadające
w pamięć dialogi, przyciągająca wzrok scenografia, znakomite aktorstwo na
najwyższym poziomie, rozważnie poprowadzona fabuła, cieszące oczy zdjęcia, a do
tego ćpanie, chlanie, ruchanie, garnitury, ćpanie, samoloty, łodzie, ćpanie,
karły, małpki, hajs, ćpanie i cycki. Dużo cycków.
Mistrz Scorsese, po swojej ostatniej wpadce jaką był „Hugo i
jego wynalazek”, zrozumiał, że nie może już kręcić filmów bez Leonardo DiCaprio,
bo wychodzi kicha. Tym razem jest od kichy daleko jak Polska od uregulowania
długu publicznego.
Tytułowym „Wilkiem z Wall Street” jest Jordan Belfort –
człowiek, który od zera wspiął się na sam szczyt nowojorskiej elity finansowej.
Przez kilka lat żył jak król tarzając się w pieniadzach i kokainie u boku
najpiękniejszych kobiet na świecie. Wszystko zaczęło się sypać, kiedy jego
działaniami zainteresowało się FBI.
Choć „Wilk z Wall Street” trwa równe trzy godziny, nie ma w
tym filmie ani jednej niepotrzebnej sceny, nie dłuży się, a po seansie jedyne
na co mamy ochotę to skoczyć po kilka piw więcej i wcisnąć replay. To najlepszy
film Scorsese od czasów „Kasyna”. Mówię tak, bo nie chcę pod wpływem
zauroczenia stwierdzić, że to jego najlepszy film w ogóle. Jest to świetna
komedia, mocna jak ścisk zwieraczy w biegunkę i moralizujący dramat w jednym.
Opowieść o tym, że spadając przez chwilę czujemy się jakbyśmy latali. To po
prostu trzeba zobaczyć.
Kiedy mało znany reżyser dostaje szanse zrealizowania
dobrego filmu z kilkoma znanymi nazwiskami w obsadzie, może się wystraszyć i
zestresować. Tym bardziej, kiedy aktorzy u niego grający są na tyle głodni Oscara,
że dla roli chudną kilkanaście kilogramów i oszpecają się charakteryzacyjnie.
Historia opowiedziana w „Witaj w klubie” dotyczy Ron’a –
prostego kowboja, zatwardziałego homofoba, który lubi ujeżdżać byki i być
ujeżdżanym przez fajne blondynki. Kiedy jego stan zdrowia słabnie z dnia na
dzień, a po badaniach krwi dowiaduje się, że ma AIDS, jego świat zaczyna pieprzyć
się jak kot w rui. Odwracają się od niego przyjaciele, a prawo nie pozwala mu
się leczyć takimi lekami, jakimi by chciał. Jednak taki twardziel jak Ron nie
ma zamiaru się poddawać. Organizuje więc klub, którego członkowie dostają leki,
które Ron szmugluje z Meksyku, w sprytny sposób obchodząc prawo, a jego
najlepszym przyjacielem i partnerem biznesowym zostaje... transwestyta.
Film mówi o rzeczach ważnych, pokazuje jak wielka była
społeczna niechęć do ludzi chorujących na AIDS w latach ’80. Potwierdza nam
też, że ludzie chcą zarobić na wszystkim, nawet kosztem ludzkiego życia.
Opowieść jest ciekawa i godna ekranizacji, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
pewne rzeczy gdzieś już widziałem, coś takiego już było, a temat powoli staje
się wyczerpany. Bardzo nie lubię też, kiedy błędy reżyserskie ukrywa się pod
peleryną aktorskiego „oddania dla roli”. Sama historia rozwija się bardzo
powoli, a film ogląda się z zainteresowaniem tylko dzięki aktorom właśnie. Do
tego wtapia się idealnie w obecną debatę na temat gender i może właśnie to dało
mu taką popularność.
Było już w historii kina kilka dobrych filmów o niewolnictwie,
jak choćby widowiskowy „Amistad” Spielberga, czy zeszłoroczny hit Quentina
Tarantino „Django”. Możnaby powiedzieć, że w tej sprawie powiedziano już
wszystko, ale Steve McQueen był innego zdania i zdecydował się zekranizować
historię Salomon’a Northup’a.
Salomon prowadził spokojne życie muzyka, miał szczęśliwą
rodzinę i był szanowanym obywatelem. Pewnego dnia dwaj oszuści porywają go,
robiąc z niego niewolnika. Tak zaczyna się tułaczka głownego bohatera po
amerykańskich polach bawełny.
„Zniewolony...” jest filmem o temacie ważnym dla amerykanów.
Nie mówię, że reszta świata nie ma sumienia i nie interesuje jej to co działo
się kiedyś z czarnoskórymi, ale mimo wszystko odbieramy tę historię z daleka,
co jest raczej normalne. Dużo bardziej poruszają nas filmy np. O II wojnie
światowej, bo część z nas dotknęła ona personalnie. Sam Steve McQueen zbliżył
się „Zniewolonym...” do hollywoodzkiego światka, zostawiając na chwilę swoje
artystyczne zapędy, choć kilka charakterystycznych dla siebie smaczków w
najnowszym filmie udało mu się przemycić.
Ciężko powiedzieć o tym filmie coś złego. Historia jest
ciekawa, nie nudzi, wzrusza – choć to wzruszenie jest od nas trochę wyciągane
na siłę. Ukazując nam cierpienie innych i tęsknotę za bliskimi z wyniosłą
muzyką w tle (autorstwa Hansa Zimmera, który sam się splagiatował, komponując –
a raczej przepisując – do tego filmu muzykę z mojej ulubionej „Incepcji”. Wstyd
i wieś), McQueen wyciska z nas łzy, które są w tej sytuacji automatyczne jak te
przy obieraniu cebuli. Ostatni nawał filmów o tematyce cierpienia murzynów mówi
nam, że ta ciemniejsza częsć amerykańskiej widowni jest głodna takiego kina. Warto
wspomnieć o powstałym w tym roku „Kamerdynerze”, stworzonym i zasponsorowanym w
całości przez społeczność czarnoskórą, ale ominiętym przez akademię szerokim
łukiem.
Myślę, że gdyby „Zniewolony...” powstał dwa lata temu,
zawładnąłby widownią jeszcze bardziej, bo byłby tematem dość świeżym. Natomiast
teraz mam wrażenie, że Tarantino na tyle skopał nam dupy swoim przedstawieniem
niewolnictwa, że taki „Zniewolony...” to w tym temacie troszkę taki artystyczny
krok w tył. Mimo to, ma on wszystko co powinien mieć zwycięzca w głównej
kategorii i wszystko wskazuje na to, że to właśnie on nim zostanie.
W nominacjach aktorskich jest kilka zaskoczeń i
niesprawiedliwości, ale tak już ten świat filmowy stworzony. O statuetkę za
główną role męską powalczy z pewnością Leonardo DiCaprio, za którym stoi rzesza
jego oddanych fanów głodnych tej nagrody, którą swoją drogą powinien dostać już
w zeszłym roku za wspaniałą kreację handlarza niewolników w „Django”, a zgarnął
ją fatalny i wtórny do bólu, jego kolega z planu – Christoph Waltz. W tym roku
DiCaprio przeszedł samego siebie, popełniając życiówkę. Głównym przeciwnikiem
Leo jest oczywiście Matthew McConaughey, który to na Oscara ma dużo większe
szansę, gdyż członkowie akademii lubią zabawić się w dietetyków i od dobrego
aktorstwa bardziej cenią zmiany fizyczne, których dokonują aktorzy dla roli. Reszta
aktorów nominowanych w tej kategorii pełni funkcję powiększającej nakładki na
penisa – wypełniają pustą przestrzeń, którą zostawił skromnie wyposażony rok
2013.
Panie nominowane w tej kategorii stoczą bardziej zaciętą
walkę, bo i ogólny poziom jest nieco wyższy. Wiele osób rozbawiła nominacja dla
Sandry Bullock, która w mojej opinii również jest niezasłużona, ale przyznać
trzeba, że kiedy na ekranie Sandra była przerażona, my byliśmy przerażeni razem
z nią, kiedy się uśmiechała, robiliśmy to samo. Oczywiście, wiele w tym zasługi
operatora, reżysera i dźwiekowca, ale jakies tam honory Bullock trzeba oddać.
Dość niechętnie podchodzę też do roli Meryl Streep. Mogę narazić się na hejt,
ale czy tylko ja odnoszę wrażenie, że jej kreacja jest trochę przesadzona? Ta
oscarowa weteranka gra tak, jakby bała się, że któraś z koleżanek z planu moze
ją przyćmić, więc robi wszystko, żeby tak się nie stało. Meryl jako aktorka
udowodniła, że grać umie i może już czas trochę zluzować, bo jak mawiał klasyk –
trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść... Zupełnie co innego można powiedzieć o Cate

Drugi plan to w tym roku najbardziej oczywiste kategorie, w
których zdobywcy statuetek są niemal pewni. Jeśli chodzi o mężczyzn, wygranym
będzie zapewne Jared Leto, który podobnie do McConaughey, schudł za co zdaniem
akademii należy mu się Oscar. Trochę szkoda, bo Michael Fassbender zaprezentował
się w tym roku wybitnie i moim zdaniem to on powinien odebrać statuetkę, no ale
cóż, trafił mu się ciężki przeciwnik. Największym żartem w tej kategorii jest
nominacja dla Barkhad’a Abdi, który wcielił się w rolę jednego z piratów w „Kapitanie
Phillp'sie”. Nie wiem co widzieli w tej roli członkowie akademii, ale ja miałem
wrażenie, że reżyserzy castingu znaleźli na somalijskiej plaży kilku przypadkowych
chłopców, wybrali tych
najbrzydszych i kazali im czytać kwestię z kartek.
Chociaż i to wydaje się mało prawdopodobne, bo Abdi nie wygląda na takiego co
umie czytać... Boli mnie to tym bardziej, że jego miejsce mógłby zająć Daniel
Bruhl za odtworzenie Nikki’ego Laudy w „Wyścigu”. Nie była to może jakaś super
kreacja, ale z pewnością zasługiwała na nominację. Już nawet Coogan w „Tajemnicy
Filomeny” był lepszy. No ale cóż, poprawność polityczna wygrała po raz kolejny.
Wśród kobiet na drugim planie, największe szanse na
statuetkę mają Julia Roberts, która była świetna w „Jesieni w hrabstwie Osage”
i Jennifer Lawrence za „American Hustle”. Choć doceniam kreację Roberts, to nie
mogę wypędzić z głowy Jen, po tym jak zobaczyłem ją w najnowszym filmie Russell’a.
Blond-idiotka w jej wykonaniu to coś na co można patrzeć w nieskończoność.
Szkoda mi natomiast miejsca, które zajęła June Squibb za marną rolę w „Nebrasce”,
bo widziałem na tym miejscu Amy Adams za
„Ona”.
Reżyseria może okazać się najciekawszą z kategorii, bo każdy
z nominowanych na nagrodę zasługuje. Przypuszczam jednak, że zgarnie ją Cuaron,
ze względu na to, że zgarnie on też wszystko inne dotyczące walorów
technicznych. Nic dziwnego, o „Grawitacji” można powiedzieć wiele złego, ale
nie można odmówić jej technicznej rewolucji w kinie.
Czas na zabawę we wróżbitę Macieja. Poniżej przedstawiam
swoje typy filmów, które moim zdaniem dostaną Oscara. Z większością się nie
zgadzam, ale o tym później.
NAJLEPSZY FILM
Zniewolony. 12 years a slave
NAJLEPSZY AKTOR PIERWSZOPLANOWY
Matthew McConaughey
NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA
Cate Blanchett
NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY
Jared Leto
NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA
Jennifer Lawrence
NAJLEPSZY REŻYSER
Alfonso Cuaron
NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY
American Hustle
NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY
Zniewolony. 12 years a slave
Teraz czas na filmy i filmowców, którzy moim osobistym zdaniem powinni dostać statuetkę i gdybym to ja o tym decydował, tak właśnie by się stało.
NAJLEPSZY FILM
Wilk z Wall Street
NAJLEPSZY AKTOR PIERWSZOPLANOWY
Leonardo DiCaprio
NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA
Cate Blanchett
NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY
Michael Fassbender
NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA
Jennifer Lawrence
NAJLEPSZY REŻYSER
Alfonso Cuaron
NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY
Ona
NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY
Wilk z Wall Street
O tym na ile moje typy pokryją się z rzeczywistymi laureatami, przekonamy się już niebawem, bo w nocy z niedzieli na poniedziałek. W Polsce będziecie mogli obejrzeć galę wręczenia Oscarów w Canal+, a jeśli nie macie tego kanału na swojej platformie, zawsze z otwartymi rękoma przywita was internet.
A jakie są wasze typy? Kto waszym zdaniem powinien zgarnąć w tym roku złotą statuetkę Oscara? Zapraszam was do dyskusji w komentarzach.
0 komentarze:
Prześlij komentarz